• W ostatnim numerze
  • Numer 11-12/2008
Felietony redakcyjne © "Chrześcijanin", nr 05-06/2001
Drukuj Wyslij adres A A A  

Zadomowiona wiara

Kazimierz Sosulski

Wspaniale jest mieć wierzących rodziców, narodzonych na nowo krewnych, od dzieciństwa żyć w atmosferze wiary w żywego Boga. Do takich szczęściarzy należał Tymoteusz, jak wynika ze skierowanych do niego słów ap. Pawła: Przywodzę sobie na pamięć nieobłudną wiarę twoją, która była zadomowiona w babce twojej Loidzie i w matce twojej Eunice, a pewien jestem, że i w tobie żyje. (...) I ponieważ od dzieciństwa znasz Pisma święte, które cię mogą obdarzyć mądrością ku zbawieniu przez wiarę w Jezusa Chrystusa (2Tm 1,5; 3,15).

Można sądzić, że tacy ludzie jak Tymoteusz mają łatwiejszy "start" dla swojej drogi wiary. Ale ewangeliczne wychowanie, wbrew pozorom, nie zawsze zapewnia nawrócenie się do Jezusa i pomaga w uświadomieniu sobie własnego grzesznego stanu. Znam to z autopsji. Do dzisiaj zdumiewa mnie sposób, jakiego użył Duch Święty, aby przekonać mnie, urodzonego w domu pastorskim porządnego raczej osiemnastolatka, że w oczach Bożych jestem zgubiony i grzeszny.

Podczas pewnego ewangelizacyjnego nabożeństwa, w którym uczestniczyłem, kaznodzieja omawiał werset: "Chrystus odkupił nas z przekleństwa zakonu, stawszy się za nas przekleństwem" (Ga 3,13). Na zakończenie gorąco zaapelował do słuchaczy: "Podziękuj Jezusowi za to, że już tak dawno temu umarł właśnie za ciebie". We mnie jednak nieoczekiwanie pojawiła się myśl: "Niby dlaczego mam dziękować, skoro nie prosiłem Jezusa, aby za mnie umierał". Gdy jednak uświadomiłem sobie, jak buntownicza była ta moja reakcja, to wszystko we mnie zamarło. Nie sądziłem, że jestem w stanie coś takiego pomyśleć. W jednej chwili zobaczyłem całą moją nicość i podłość. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić. Wtedy dotarł do mnie wyraźny głos (miałem świadomość, że odpowiada mi Duch Święty): "Bo tak ciebie umiłował". I to zdanie złamało moją dumę, pewność siebie, samozadowolenie. Coś we mnie pękło. Ze łzami pokutującego grzesznika ruszyłem z ławki na zaproszenie kaznodziei, by stanąć w rzędzie około trzydziestki podobnych mi młodych ludzi. Kaznodzieja przeczytał nam fragment Ewangelii Jana: Do swojej własności przyszedł, lecz swoi go nie przyjęli. Tym zaś, którzy go przyjęli, dał prawo stać się dziećmi Bożymi, tym, którzy wierzą w imię jego (J 1,11-12). Potem pomodlił się o nas i zalecił dziesięciokrotne przeczytanie tej właśnie Ewangelii, dopiero potem pozostałych, a następnie Dziejów i Listów Apostolskich. Wyszedłem stamtąd ze świadomością, że Bóg przebaczył mi wszystkie grzechy. Napełniał mnie głęboki pokój i niewytłumaczalna miłość do Boga. Wiedziałem, że wreszcie jestem w porządku wobec Stwórcy, że zamieszkał we mnie Jezus Chrystus.

Teraz, po czterdziestu latach od tamtej chwili, gdy sam mam dorosłe córki, które należą do Jezusa nie jedynie dzięki zabiegom swoich rodziców (choć staraliśmy się, oczywiście, wychować je według Bożych zasad), jeszcze bardziej jestem świadomy tego, że wiara w żywego Boga nie jest prostą konsekwencją wpływu otoczenia i wychowania. To Duch Święty przekonuje o grzechu, a Jezus, gdy zamieszka w sercu człowieka, wnosi tam wiarę. Gdyby chodziło przede wszystkim o nawrócenie do chrześcijańskiego stylu życia, to tak, ważny jest wpływ chrześcijańskiego otoczenia. Ale czy taki "nawrócony" rzeczywiście jest uczniem Chrystusa?

Posłużę się pewnym przykładem. Kiedyś, gdy znajdowałem się w gronie kilkudziesięciu przywódców kościelnych z różnych krajów europejskich, z zaskoczeniem wysłuchaliśmy zwierzenia pewnego czterdziestoletniego pastora. Jego żona całkiem niedawno nawróciła się podczas jednej ze zborowych ewangelizacji i zgłosiła się do chrztu. Sęk w tym, że gdy się z nią przed laty żenił, była członkinią tego zboru, i to córką pastora. Naprawdę pobożna, cicha, skromna kobieta. Wzór pastorowych. Cóż więc było przyczyną tego nietypowego wydarzenia? Wyjaśniła to zborowej starszyźnie. Otóż chrzest przyjęła w wieku lat czternastu, dlatego, że tak zrobiły jej koleżanki ze szkółki niedzielnej, a ona przecież nie mogła zawieść oczekiwania rodziców... Następne dwadzieścia lat przeżyła w przekonaniu, że wszystko jest w porządku, chociaż czasem miała wrażenie, że jakby na czymś innym polega prawdziwe chrześcijaństwo i wiara w Jezusa. I naraz, podczas ewangelizacji, Duch Święty prawdziwie poruszył jej serce, przemówiło do niej Boże Słowo, i tak naprawdę po raz pierwszy w życiu z głębi serca zawierzyła Chrystusowi. Dlatego też postanowiła dać się ochrzcić, nareszcie naprawdę z własnej woli, z własnej inicjatywy, bo miała pewność, że rzeczywiście została narodzona na nowo. "Moja żona stała się inną kobietą - zakończył pastor. - Jest pełna życia, włączyła się do służby i jest moją nieocenioną pomocnicą".

Chwała Bogu za wierzących dziadków i rodziców! Za ich przykład właściwego stosunku do Boga i cierpliwe chrześcijańskie wychowywanie, co zawsze jest cennym depozytem, kapitałem procentującym przez całe życie. Ale przede wszystkim dzięki im za to, że modlą się o swoje dzieci i wnuki, aby każde z nich doszło do zbawczego poznania Chrystusa. Pomni na Jezusowe słowa: "Musicie się na nowo narodzić" troszczą się także i o to, aby ich pociechy nie były zdane jedynie na wiarę cudzą, choćby nawet "wyssaną z mlekiem matki".

Kazimierz Sosulski

Artykuł jest własnością redakcji Miesięcznika "Chrześcijanin".
Przedruk dla celów komercyjnych możliwy jest po uzyskaniu zgody redakcji oraz podaniu źródła.
Do początku strony