Prawda w miłości
Kazimierz Sosulski
Nieraz zastanawiam się nad zachwytem Samarytanki, która pobiegła do swoich sąsiadów z wołaniem: "Chodźcie, zobaczcie
człowieka, który powiedział mi wszystko, co uczyniłam!". Do sąsiadów, przed którymi wcześniej się ukrywała! Bo też miała co
ukrywać: przecież ten szósty mężczyzna w jej życiu też nie był jej mężem... A tego nie tolerowano nawet w Samarii.
Przypuszczalnie żyła więc w zakłamaniu i wyobcowaniu. Zapewne doskwierała jej ta sytuacja i osądzało sumienie. Nie tak jak
dzisiaj - mogłaby mówić o sobie bez żadnej żenady przed kamerami TV. Czy jednak taka współczesna "Samarytanka" jest
szczęśliwsza niż tamta z pierwszego wieku?
Grzech to skomplikowana sprawa. Nie uważa się go za groźnego przeciwnika. Nie można go tak łatwo spersonifikować jak szatana
czy śmierć. Ale czy dlatego nie jest to przeciwnik tym bardziej niebezpieczny? "Grzech czai się u twoich drzwi, chce do ciebie
przylgnąć" - ostrzegał swego czasu Bóg Kaina. Stwórca wie, że pokusa wyrasta z tego, czego najbardziej w danej chwili pragnie
człowiek. A jeśli to pragnienie lub sposób jego spełnienia niezgodne są z oczekiwaniami Boga wyrażonymi w Dekalogu, wtedy
następuje przekroczenie prawa, zboczenie z drogi, chybienie celu i upadek. "Człowiek niszczy siebie pożądając rzeczy, które go
zwodzą - pisze ap. Paweł - dlatego zdejmijcie z siebie starego człowieka z poprzednim jego postępowaniem, odnówcie się w duchu
waszego umysłu..." Zdejmijcie. Jakby chodziło o zdjęcie z grzbietu swojej marynarki. Przecież w sprawie grzechu człowiek nie
jest w stanie sam sobie pomóc. Samarytanka nie spodziewała się tego dnia spotkać kogoś, kto ujawni jej grzech. Jak to się
stało? Delikatnie prowadzona przez Jezusa rozmowa pozwoliła jej sobie uświadomić, że jest przestępczynią przede wszystkim wobec
Boga i jego prawa. Zareagowała zgodnie z Bożym standardem: przyznała się do grzechu i okazała gotowość zmiany postępowania.
Delikatnie prowadzona rozmowa nie oznacza pobłażliwości czy braku rzeczowości. Słowa prawdy same w sobie są brakiem
kompromisu, często są bolesne. Ale leczą! Pamiętam jak sam doświadczyłem czegoś takiego po raz pierwszy. Jakieś 30 lat temu tuż
po Wielkanocy mieliśmy w Warszawie jednodniowe spotkanie pracowników młodzieżowych z całego kraju. Trzeba było omówić bardzo
ważne sprawy. Pierwsze pół godziny z przeznaczonych na to pięciu oddaliśmy sędziwemu przełożonemu naszej ówczesnej wspólnoty
kościelnej. Przeszło dwie godziny zajęło mu powtarzanie swoich trzech świątecznych kazań o zmartwychwstaniu. Już nie tyle to
było przygnębiające, że mówił nie na temat, ale że zajął nam tak wiele cennego czasu. W przerwie obiadowej znalazłem się w
pokoju redakcyjnym, a tam dwaj moi starsi koledzy zapytali: - No i jak ci się podobał "Dziadek" - takim "rodzinnym" mianem
określaliśmy naszego przełożonego. Bez ogródek powiedziałem, co myślę o rozwlekłym mówieniu i w dodatku nie na temat. Po chwili
do pokoju wszedł nasz szacowny prelegent i zwrócił się do mnie z pytaniem, czy dobre było to, co mówił. W miłych słowach
wyraziłem mu swoje uznanie starając się wydobyć to, co w jego przemówieniu było wartościowe. Trzeba tu dodać, że
przewodniczyłem tej konsultacji. Gdy wyszedł z pokoju, moi koledzy popatrzyli na mnie i skwitowali całą sprawę dwoma słowami: -
Ty obłudniku! Te ostre słowa nagle mnie oświeciły. Uświadomiłem sobie jak bardzo byłem zakłamany. Ze względu na bon-ton i
szacunek dla starszego ode mnie o jakieś 50 lat brata w Chrystusie obdarzyłem go miłymi, grzecznymi, lecz kłamliwymi słowami.
Uważałem to za normalne. - A co miałem zrobić? - zapytałem zakłopotany moich krytyków. - Lepiej było nic nie mówić - padła
odpowiedź. Łatwo powiedzieć. Jakże miałem nic nie powiedzieć, gdy zostałem wprost zapytany? Przecież w takim przypadku brak
odpowiedzi byłby wielką niegrzecznością. Gdy ktoś pyta, nie można nabrać wody w usta. Wie to każdy, kogo uczono poprawnie się
zachowywać. Długo się borykałem z problemem, jak postąpić następnym razem w takiej sytuacji, aż wreszcie znalazłem rozwiązanie.
Nie mogłem zbyć milczeniem starszego człowieka, więc można było powiedzieć coś w tym stylu: - Dziękujemy Bratu za wykład, ale
spodziewaliśmy się, że to będzie pół godziny, tak jak ustaliliśmy. Teraz mamy kłopot, brakuje nam czasu na omówienie
wszystkiego, co zostało zaplanowane. Dalszy bieg wydarzeń zależny byłby od reakcji mojego starszego rozmówcy. Mógłby się unieść
honorem, ale mógłby też przyznać rację, stwierdzić że się zapomniał. Tak czy inaczej uniknąłbym grzechu dyplomatycznego
kłamstwa.
Używając wyrażenia: "mówiąc prawdę w miłości" (Ef 4,15, przekł. interlinearny) ap. Paweł podaje je jako warunek duchowego
wzrastania każdego z nas w Chrystusie. Kościół, Ciało Chrystusa spajane jest i zespalane wzajemnie zasilającymi się stawami i
ścięgnami; buduje się w miłości wtedy, kiedy każdy z nas na co dzień posługuje się i miłością, i prawdą. Bo to nie są
abstrakcje, lecz uosabiane postawy życiowe. Bez "chodzenia w prawdzie" - jak to określa ap. Jan, bez przejrzystości i
otwartości wobec siebie nawzajem, nasze kontakty z bliźnimi są powierzchowne. Żyjemy w społeczeństwie coraz bardziej
wyobcowanych ludzi. Kiedy więc rozmawiamy, patrzmy rozmówcy w oczy, nie bójmy się czasem go nawet dotknąć. Dzielmy się
uczuciami, nie tylko myślami. Jeśli mamy kochać tak jak Chrystus, musimy żyć tak ryzykownie jak On. Jeśli odgradzamy się od
innych, nabawiamy się emocjonalnych, duchowych, a w końcu nawet zdrowotnych kłopotów. Mówmy więc sobie nawzajem prawdę w
miłości. Mówmy zwłaszcza prawdę dobrą i afirmującą, nie zapominając wszakże także o tym, że czasem, i to z powodu naszej
miłości do bliźniego, brata, trzeba wyrazić także te przykre prawdy. W naprawdę bliskich kontaktach jest to nieodzowne.
Wspomnijmy czasem ową Samarytankę, której pomógł Ktoś, kto nie bał się ryzyka powiedzenia prawdy, prawdy w miłości.
Kazimierz Sosulski