I zwiodą wielu...
Kazimierz Sosulski
Pewnego razu uczniowie zapytali Jezusa o znak Jego przyjścia i końca świata. Usłyszeli odpowiedź jakby wymijającą: "Baczcie,
żeby was kto nie zwiódł. Albowiem wielu przyjdzie w imieniu moim, mówiąc: Jam jest Chrystus, i wielu zwiodą" (Mt 24,4-5). W
następnych zdaniach otrzymali opis sytuacji, w jakiej znajdzie się świat przed powrotem Pana. A sytuacja będzie tragiczna:
wojny, głód, epidemie, trzęsienia ziemi, nienawiść do wyznawców Jezusa, mnóstwo fałszywych proroków, którym uda się zwieść
rzesze uczniów Chrystusa, panoszenie się grzechu powodującego ostudzenie miłości Bożej w życiu wielu chrześcijan. Ale "kto
wytrwa do końca, ten będzie zbawiony. I będzie głoszona ta ewangelia o Królestwie po całej ziemi na świadectwo wszystkim
narodom, i wtedy nadejdzie koniec" - usłyszeli uczniowie. Na pewno może budzić nasze zdziwienie zapowiedź tego, że prawdziwy,
odrodzony uczeń Chrystusa da się zwieść komuś tam, kto powie o sobie, że jest Chrystusem (Mesjaszem). Czy to możliwe?
Zdziwienie to może się potęgować, gdy czytamy słowa Jezusa o odrzuceniu przez Niego nawet tych, którzy tu na ziemi w Jego
imieniu prorokowali, wypędzali demony i czynili cuda. Spójrzmy jednak na kilka wydarzeń z naszej polskiej, współczesnej
historii Kościoła.
Pod koniec lat 60. zawitała do naszego kraju nauka o chrzcie jedynie w imię Jezusa, który trzeba przyjąć nawet powtórnie, po
tym "tradycyjnym", dokonanym w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, bo inaczej - mówiono - będzie się należało do "Wielkiej
Wszetecznicy", do potomków Kaina. Po uważnym przyjrzeniu się tym i innym twierdzeniom można było odkryć błąd, jakiemu uległo
kilku spośród naszych braci. Po kilkugodzinnej dyspucie teologicznej czołowy orędownik tej "nowej" nauki znalazł się w ślepym
zaułku, zabrakło mu argumentów. Powiedział wtedy, że każde przebudzenie potrzebuje nowej nauki i dlatego właśnie i on, i inni
ją przyjmują. Odrzucają trójjedyność Boga, powtórnie się ochrzcili, a wszystko dlatego, iż pragną, aby wreszcie przyszło
oczekiwane przebudzenie. "A poza tym, nie chcemy już dłużej być w Zjednoczonym Kościele Ewangelicznym" - wyznał na koniec. Nie
był to już jednak argument teologiczny, biblijny.
Na kimś innym zrobiło wrażenie nauczanie pastora, którego zbór nadzwyczajnie się rozwijał dzięki idei grup domowych. Z
garstki osób urósł po niewielu latach do kilku tysięcy, potem kilkunastu, kilkudziesięciu, a w końcu (choć to jeszcze nie
koniec) do kilkuset tysięcy. Młody pastor postanowił zastosować tę wiedzę w polskich warunkach i dzięki temu zbór wiele zyskał.
Jednak po pewnym czasie dowiedział się, że starszyzna największej amerykańskiej denominacji zielonoświątkowej zagroziła owemu
pastorowi z Seulu zerwaniem kontaktów, jeśli w swoim nauczaniu nie wycofa się z głoszenia nauki o tzw. wizualizacji (w wielkim
uproszczeniu - wyobrażaj sobie i wierz). Znany już na całym świecie ów pastor początkowo usiłował bronić swego stanowiska, w
końcu jednak uszanował autorytet współbraci, zgodził się z ich argumentami i uznał swój błąd. Po ludzku myśląc - czy musiał to
robić? Miał za sobą ogromne rzesze ludzi, nauczał w wielu krajach świata. Nie wygrały jednak pycha i zacietrzewienie, ale
umiłowanie nieskażonej prawdy i miłość bratnia. Nadal jest uznanym w naszej światowej społeczności zielonoświątkowym
przywódcą.
Inny polski pastor zafascynował się sukcesami nawróconego na Łotwie ateisty, którego nowo powstały zbór zaczął szybko
rosnąć. Jeździł więc do Rygi i stosował we własnym zborze odkrywane przez tamtego zasady prowadzenia zboru. Sądził, że znalazł
dobry, bo bardziej swojski wzorzec zaradzenia naszej polskiej "mizerii". Nareszcie ruszy u nas przebudzenie. Aż tu nagle
zaskoczenie. Żeby zbór był zwarty i zdrowy, każdy członek musi zostać "ochrzczony w pastora" - brzmi następna odkrywcza zasada
dynamicznego przywódcy. Jak kiedyś biblijny Izrael był "ochrzczony w Mojżesza", tak dzisiaj "nowy Izrael", "nowe pokolenie",
czyli zborownicy muszą być bardzo mocno związani ze swoim pastorem, muszą bezwzględnie podzielać jego poglądy, wizję i
koncepcje, bo: demokratia - proklatie (demokracja to przekleństwo). I tu polski pastor się zastanowił. Wie, że Bóg
rządzi swoim ludem, ale przede wszystkim bezpośrednio, bo jedynym pośrednikiem dla każdego wierzącego jest sam Jezus, a
zadaniem każdego duszpasterza jest podprowadzanie człowieka pod bezpośrednie działanie Ducha Świętego i oczekiwanie, że Pan sam
będzie w tym człowieku wykonywał swoją pracę. Przypomniał sobie jak było z powołaniem siedmiu diakonów w pierwszym zborze.
Inicjatywa należała do apostołów, oni też udzielili pełnomocnictw, ale to zborownicy wyłonili spośród siebie właściwych
kandydatów.
To normalne, że uczymy się jedni od drugich. Pod warunkiem jednak, że pamiętamy o zapowiadanym przez Jezusa
niebezpieczeństwie "powstania wielu fałszywych proroków". To jasne, że nie byłoby fałszywych, gdyby nie było prawdziwych i
dlatego "bardziej bójmy się Jezusa niż zwiedzenia" - napisał kiedyś jeden z naszych pastorów. Sądzę, że rozumiem "gorące"
intencje stojące za takim stwierdzeniem. Jednak Pismo mówi wyraźnie: "Wszystko badajcie, co dobre, tego się trzymajcie" (1Tes
5,21). Musimy więc chcieć i umieć stwierdzić, czy coś jest zgodne z nauką apostolską. Zalecenie "baczcie więc jak słuchacie"
obowiązkiem weryfikowania przekazywanych treści obarcza przede wszystkim słuchacza. A do tego warto wiedzieć, że - według słów
Jezusa - znaku żądają ludzie nieszczególnego pokroju: ród zły i cudzołożny. Natomiast ci "szlachetniejszego usposobienia"
"codziennie badają Pisma, czy tak się rzeczy mają".
Kazimierz Sosulski