• W ostatnim numerze
  • Numer 11-12/2008
Felietony redakcyjne © "Chrześcijanin", nr 03-04/1997
Drukuj Wyslij adres A A A  

Pułapki akceptacji

Kazimierz Sosulski

Piszę ten artykuł powodowany pewną rozterką. Przed laty usłyszałem kazanie, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie, a nawet zburzyło mój dotychczasowy stereotyp i pobudziło do szukania nowego podejścia do bliźniego. Chodziło o tekst "Przyjmujcie jedni drugich, jak i Chrystus przyjął nas, ku chwale Boga" (Rz 15,7). Kaznodzieja mówił o akceptacji bliźniego takim, jaki jest. O akceptacji ze względu na miłość Boga, który nas zaakceptował i nadal akceptuje. W kontekście naszego polskiego charakteru ludzi podejrzliwych, krytycznych, przebiegłych to przesłanie wnosiło coś nowego, twórczego, bardzo chrześcijańskiego. Przez długie lata sprawdzałem tę zasadę akceptacji. W konfrontacji z trudnymi sytuacjami coraz lepiej rozumiałem, że bliźniemu jestem winny to samo dobro, jakiego tak obficie doświadczam ze strony Boga. Im więcej widziałem własnych ułomności tym bardziej szanowałem innych ludzi, doceniałem ich wartość. Im więcej doznawałem Bożej łaski, Bożej przychylności i aprobaty, tym więcej pojawiało się we mnie zrozumienia dla ułomności moich bliźnich. I było to cenne doświadczanie czegoś z Bożego charakteru.

Ale ostatnio coś się skomplikowało. Stanąłem przed dylematem wręcz nie do rozwiązania. Pojawiły się naciski, aby akceptować postawy, które zawsze uważałem za grzeszne i niegodne chrześcijanina. Czy mam na przykład nadal uważać za sługę Bożego człowieka, który jako znany ewangelista rozwodzi się z żoną ze względu na różnice zdań co do pełnionej służby, żeni się powtórnie i z nową żoną usługuje milionom telewidzów? Rzecz dzieje się w Stanach Zjednoczonych.

Opowiadał mi ktoś o pewnym starszym małżeństwie, z którym się zaprzyjaźnił w Stanach Zjednoczonych. Oboje to ludzie już wcześniej dwukrotnie lub trzykrotnie rozwiedzeni. Wygląda na to, że dopiero w swym ostatnim małżeństwie znaleźli spokojną przystań. Są członkami jednego ze zborów, który błyskawicznie się powiększał, bo coraz więcej ciągnęło tam ludzi z różnych stron dużej aglomeracji, w obrębie której istnieje. Pastorzy tego zboru to znani w całym kraju mówcy konferencyjni, autorzy książek i pieśni chrześcijańskich. Pewnego razu, po nabożeństwie, mój kolega zapytał swych przyjaciół dlaczego przyłączyli się do tego właśnie zboru? - Bo to jest zbór nie potępiający - usłyszał w odpowiedzi. Jednak wygląda na to, że w tym zborze brakowało nauczania, które jasno wskazywałoby młodym ludziom co jest właściwe. Córka pewnej członkini zamieszkała z chłopakiem. Matka nie była z tego zadowolona. Choć nie układało jej się w życiu i miała za sobą dwa nieudane małżeństwa, jednak nadal hołdowała "starym" standardom - najpierw ślub. Jednak córka miała już inne podejście do tych spraw i choć obie uczęszczały na nabożeństwa do tego samego zboru córka nie widziała nic złego w swoim postępowaniu. Według słów matki - w zborze nie poruszano takich tematów. Być może dlatego właśnie, by wszyscy czuli się "akceptowani".

Wolne, demokratyczne społeczeństwa stały się również społeczeństwami tolerancyjnymi. Wszystko ma służyć swobodnemu rozwojowi jednostki. Obowiązują metody bezstresowego wychowywania młodego pokolenia, system kar zastąpiono systemem nagradzania, motywowania. Nie wolno więc na dziecko krzyknąć, niczego mu nakazać, lecz cierpliwie pouczać i czekać aż zrozumie i samo zechce wykonać to, czego od niego oczekujemy. I niby dobrze, jest to na pewno twórcze podejście, ale... gdzie jest granica? W naszych zborach wciąż obowiązują normy czystości przedślubnej, jeszcze mamy opory przed udzielaniem ślubów ludziom rozwiedzionym, którzy doznali tej katastrofy przed nawróceniem. Wokół nas zachodzą jednak nieodwracalne zmiany. Coraz szybciej do naszego kraju przenikają standardy społeczeństwa konsumpcyjnego. Coraz więcej par żyje bez ślubu, coraz więcej dzieci rodzi się poza małżeństwami, "kochający inaczej" domagają się równouprawnienia i uznawania ich za chrześcijan, instytucja małżeństwa jest coraz bardziej dyskredytowana i wyśmiewana. W zborach pojawiają się ludzie rozwiedzeni, wychowani według wzorców nowoczesnego społeczeństwa przyzwalającego, trudno im zrozumieć "staroświeckie" normy moralne Nowego Testamentu, oczekują zrozumienia i tolerowania tego, co jest normalne dla żyjących dookoła ludzi.

W tym numerze zamieszczamy kazanie Dawida Wilkersona o miłosierdziu, jakie cechować winno chrześcijanina. Czytamy tam o cierpliwości i łaskawości - cechach niezbędnych w życiu chrześcijanina. W innym artykule znajdujemy rady, jak pomóc ludziom cierpiącym z powodu poczucia winy. Zrozumienie i akceptacja to jeden z pomostów między odtrąconymi, a tymi "porządnymi". Ale czy akceptacja człowieka oznacza akceptację jego postępowania, jego grzechu? Co zrobić z wyraźnymi nakazami Nowego Testamentu, aby stronić od każdego brata żyjącego nieporządnie, by stosować dyscyplinę zborową i zdecydowanie odcinać się od grzeszących współbraci? Pisząc te zalecenia apostoł Paweł nie miał żadnych wątpliwości (1Kor 5,11; 2Tes 3,6). W trzech przypadkach zdecydował się nawet na oddanie zatwardziałych grzeszników Szatanowi "na zatracenie ciała" (1Kor 5,5; 1Tym 1,20). Ale z drugiej strony wzywa do pocieszania bojaźliwych, podtrzymywania słabych i wielkoduszności wobec wszystkich (1Tes 5,14). W takim razie gdzie jest granica między akceptacją, przyjmowaniem a napominaniem, dyscyplinowaniem? Cytowany na wstępie tekst mówi o wzajemnym przygarnianiu się na wzór Chrystusa, który i nas przygarnął. Tak, On przygarnął nierządnicę, ale nie pozwolił jej pozostać w grzechu. Przygarnięcie oznacza otworzenie się na nieszczęśnika dręczonego wyrzutami sumienia, ale nie oznacza zaakceptowania tego, że trwa w swoim złym postępowaniu.

Kazimierz Sosulski

Artykuł jest własnością redakcji Miesięcznika "Chrześcijanin".
Przedruk dla celów komercyjnych możliwy jest po uzyskaniu zgody redakcji oraz podaniu źródła.
Do początku strony