Pułapki akceptacji
Kazimierz Sosulski
Piszę ten artykuł powodowany pewną rozterką. Przed laty usłyszałem kazanie, które zrobiło na mnie ogromne wrażenie, a nawet
zburzyło mój dotychczasowy stereotyp i pobudziło do szukania nowego podejścia do bliźniego. Chodziło o tekst "Przyjmujcie jedni
drugich, jak i Chrystus przyjął nas, ku chwale Boga" (Rz 15,7). Kaznodzieja mówił o akceptacji bliźniego takim, jaki jest. O
akceptacji ze względu na miłość Boga, który nas zaakceptował i nadal akceptuje. W kontekście naszego polskiego charakteru ludzi
podejrzliwych, krytycznych, przebiegłych to przesłanie wnosiło coś nowego, twórczego, bardzo chrześcijańskiego. Przez długie
lata sprawdzałem tę zasadę akceptacji. W konfrontacji z trudnymi sytuacjami coraz lepiej rozumiałem, że bliźniemu jestem winny
to samo dobro, jakiego tak obficie doświadczam ze strony Boga. Im więcej widziałem własnych ułomności tym bardziej szanowałem
innych ludzi, doceniałem ich wartość. Im więcej doznawałem Bożej łaski, Bożej przychylności i aprobaty, tym więcej pojawiało
się we mnie zrozumienia dla ułomności moich bliźnich. I było to cenne doświadczanie czegoś z Bożego charakteru.
Ale ostatnio coś się skomplikowało. Stanąłem przed dylematem wręcz nie do rozwiązania. Pojawiły się naciski, aby akceptować
postawy, które zawsze uważałem za grzeszne i niegodne chrześcijanina. Czy mam na przykład nadal uważać za sługę Bożego
człowieka, który jako znany ewangelista rozwodzi się z żoną ze względu na różnice zdań co do pełnionej służby, żeni się
powtórnie i z nową żoną usługuje milionom telewidzów? Rzecz dzieje się w Stanach Zjednoczonych.
Opowiadał mi ktoś o pewnym starszym małżeństwie, z którym się zaprzyjaźnił w Stanach Zjednoczonych. Oboje to ludzie już
wcześniej dwukrotnie lub trzykrotnie rozwiedzeni. Wygląda na to, że dopiero w swym ostatnim małżeństwie znaleźli spokojną
przystań. Są członkami jednego ze zborów, który błyskawicznie się powiększał, bo coraz więcej ciągnęło tam ludzi z różnych
stron dużej aglomeracji, w obrębie której istnieje. Pastorzy tego zboru to znani w całym kraju mówcy konferencyjni, autorzy
książek i pieśni chrześcijańskich. Pewnego razu, po nabożeństwie, mój kolega zapytał swych przyjaciół dlaczego przyłączyli się
do tego właśnie zboru? - Bo to jest zbór nie potępiający - usłyszał w odpowiedzi. Jednak wygląda na to, że w tym zborze
brakowało nauczania, które jasno wskazywałoby młodym ludziom co jest właściwe. Córka pewnej członkini zamieszkała z chłopakiem.
Matka nie była z tego zadowolona. Choć nie układało jej się w życiu i miała za sobą dwa nieudane małżeństwa, jednak nadal
hołdowała "starym" standardom - najpierw ślub. Jednak córka miała już inne podejście do tych spraw i choć obie uczęszczały na
nabożeństwa do tego samego zboru córka nie widziała nic złego w swoim postępowaniu. Według słów matki - w zborze nie poruszano
takich tematów. Być może dlatego właśnie, by wszyscy czuli się "akceptowani".
Wolne, demokratyczne społeczeństwa stały się również społeczeństwami tolerancyjnymi. Wszystko ma służyć swobodnemu rozwojowi
jednostki. Obowiązują metody bezstresowego wychowywania młodego pokolenia, system kar zastąpiono systemem nagradzania,
motywowania. Nie wolno więc na dziecko krzyknąć, niczego mu nakazać, lecz cierpliwie pouczać i czekać aż zrozumie i samo zechce
wykonać to, czego od niego oczekujemy. I niby dobrze, jest to na pewno twórcze podejście, ale... gdzie jest granica? W naszych
zborach wciąż obowiązują normy czystości przedślubnej, jeszcze mamy opory przed udzielaniem ślubów ludziom rozwiedzionym,
którzy doznali tej katastrofy przed nawróceniem. Wokół nas zachodzą jednak nieodwracalne zmiany. Coraz szybciej do naszego
kraju przenikają standardy społeczeństwa konsumpcyjnego. Coraz więcej par żyje bez ślubu, coraz więcej dzieci rodzi się poza
małżeństwami, "kochający inaczej" domagają się równouprawnienia i uznawania ich za chrześcijan, instytucja małżeństwa jest
coraz bardziej dyskredytowana i wyśmiewana. W zborach pojawiają się ludzie rozwiedzeni, wychowani według wzorców nowoczesnego
społeczeństwa przyzwalającego, trudno im zrozumieć "staroświeckie" normy moralne Nowego Testamentu, oczekują zrozumienia i
tolerowania tego, co jest normalne dla żyjących dookoła ludzi.
W tym numerze zamieszczamy kazanie Dawida Wilkersona o miłosierdziu, jakie cechować winno chrześcijanina. Czytamy tam o
cierpliwości i łaskawości - cechach niezbędnych w życiu chrześcijanina. W innym artykule znajdujemy rady, jak pomóc ludziom
cierpiącym z powodu poczucia winy. Zrozumienie i akceptacja to jeden z pomostów między odtrąconymi, a tymi "porządnymi". Ale
czy akceptacja człowieka oznacza akceptację jego postępowania, jego grzechu? Co zrobić z wyraźnymi nakazami Nowego Testamentu,
aby stronić od każdego brata żyjącego nieporządnie, by stosować dyscyplinę zborową i zdecydowanie odcinać się od grzeszących
współbraci? Pisząc te zalecenia apostoł Paweł nie miał żadnych wątpliwości (1Kor 5,11; 2Tes 3,6). W trzech przypadkach
zdecydował się nawet na oddanie zatwardziałych grzeszników Szatanowi "na zatracenie ciała" (1Kor 5,5; 1Tym 1,20). Ale z drugiej
strony wzywa do pocieszania bojaźliwych, podtrzymywania słabych i wielkoduszności wobec wszystkich (1Tes 5,14). W takim razie
gdzie jest granica między akceptacją, przyjmowaniem a napominaniem, dyscyplinowaniem? Cytowany na wstępie tekst mówi o
wzajemnym przygarnianiu się na wzór Chrystusa, który i nas przygarnął. Tak, On przygarnął nierządnicę, ale nie pozwolił jej
pozostać w grzechu. Przygarnięcie oznacza otworzenie się na nieszczęśnika dręczonego wyrzutami sumienia, ale nie oznacza
zaakceptowania tego, że trwa w swoim złym postępowaniu.
Kazimierz Sosulski